Jej zdaniem sąd, który dał ojcu możliwość spotkań z synem, myli się. Uważa bowiem, że dziecku grozi niebezpieczeństwo z jego strony.
Inną prawdę przedstawił nam były mąż pani Aleksandry, Andrzej.
- Ponieważ synek urodził się z zespołem Downa, moja wówczas żona przestraszyła się tej choroby i powiedziała mi, że go nie chce, żebym sobie go wziął – opowiada Andrzej Pita. – Sugerowała nawet samobójstwo, co wynikało prawdopodobnie z depresji. Szóstej doby po porodzie opuściła wrocławski szpital – bo tam odbył się poród - pozostawiając w nim dziecko. Kiedy przyjechałem w odwiedziny i jej nie zastałem, przestraszyłem się, że rzeczywiście coś sobie zrobi. Znalazłem ją w Lubaniu i tutaj się dowiedziałem, że już nie chce ze mną być. Moim zdaniem ona była sterowana przez rodzinę. Bezradny opuściłem Lubań. Po około miesiącu, kiedy było to możliwe, zabrałem ze szpitala dziecko i wynająłem w pobliżu Wrocławia mieszkanie, prosząc ją aby do nas przyjechała. Odmówiła, tłumacząc się, że nie może zostawić swojej mamy samej. Zamieszkałem więc u rodziców. Przez osiemnaście miesięcy w ogóle dzieckiem się nie interesowała. Ja się nim zajmowałem razem z moimi rodzicami. W końcu podała mnie o rozwód. Sąd w Jeleniej Górze przyznał wówczas opiekę nad dzieckiem mnie. Po jakimś czasie moja była żona, nie wiadomo dlaczego, postanowiła odzyskać dziecko. Imała się różnych sposobów. Dostałem wezwanie na badania psychiatryczne do Bolesławca. Powodem było moje przekonanie, że musiała oddać jedno dziecko do adopcji, ponieważ ciąża była bliźniacza a dziecko jedno. Na tej podstawie stwierdzono u mnie zaburzenia urojeniowe i na kolejnej rozprawie prawo do opieki nad dzieckiem przyznano matce. Odwoływałem się, ale bezskutecznie. Nie chciałem oddać synka bo i ja, i moi rodzice bardzo go kochaliśmy. Jego choroba w ogóle nam nie przeszkadzała. W końcu odebrano mi go siłą. Przyjeżdżałem więc do Lubania w odwiedziny, aż kiedyś zacząłem zastawać zamknięte drzwi. Któregoś razu mocniej je pchnąłem, a ponieważ były stare, same się otworzyły. Wówczas zostałem oskarżony o naruszenie miru domowego – mówi rozżalony Andrzej. – A przyjechałem z osiemnastoma różami mając nadzieję na porozumienie z byłą żoną. Aby naprawić szkodę wysłałem jej całe moje oszczędności, 5 tysięcy złotych.
Andrzej twierdzi, że w którymś momencie aby zobaczyć dziecko podjął protest. Koczował pod mieszkaniem miesiąc. Nie pomogło. Później odbyło się szereg spraw dotyczących kontaktów z dzieckiem, na których matka się nie pokazała, twierdząc, że boi się byłego męża. Nie przyjeżdżała też na badania do Rodzinnego Ośrodka Diagnostycznego. Pojawiły się za to oskarżenia wobec jego rodziców, że są agresywni. Kurator w ich miejscowości tego nie potwierdził a wręcz przeciwnie, wydał opinię pozytywną. Dziadkowie coraz bardziej za wnuczkiem tęsknią. W końcu przez pierwsze osiemnaście miesięcy zajmowali się nim z całym oddaniem.
- Przejeżdżamy do Lubania aby małego zobaczyć i nigdy nam się to nie udaje – skarżą się. – Widzenia nie dochodzą do skutku. Zawsze znajduje się jakiś powód.
- Ostatnio była żona podała moich rodziców o alimenty w wysokości 1000 złotych – mówi Andrzej. – Przyjechaliśmy na rozprawę i dowiedzieliśmy się, że dzień wcześniej wycofała się ze swoich roszczeń. A do pokonania mieliśmy 190 kilometrów. Ale dobrze się stało, bo przez przypadek dowiedzieliśmy się, co ona tu w gazecie wypisuje.
Zarówno Andrzej jak i jego rodzice nie zgadzają się z zarzutami pod swoim adresem. Czują się rozgoryczeni, że publicznie na łamach prasy odsłania ich skomplikowane relacje, pokazując je przy tym w krzywym zwierciadle i bardzo jednostronnie. Od niej już niczego nie chcą. Chcą jedynie mieć prawo widywać dziecko. Kto ma rację? Tego nie wiemy. Naszym obowiązkiem było przedstawienie także innej prawdy, prawdy ojca.
Z dnia: 2010-06-23, Przypisany do: Nr 12(395)