Ona – dojrzała kobieta, zaniedbana, zniszczona przez życie. Dla mnie to już starsza pani, choć jest jeszcze przed pięćdziesiątka. Matka sama wychowująca trójkę chłopców, dzisiaj już dorosłych. Tłuste włosy, przeważnie związane w kucyk. Niektórych zębów brak. Ubranie poplamione, rozciągnięte, niekiedy rozerwane. Spodnie nie mają zamka, a przez tą dziurę wylewa się kawałek tłuszczyku hodowanego przez lata. Powiedziałabym, że zawsze naburmuszona. Fuka, odburkuje, prawie krzyczy odpowiadając. Nie rozumiem wszystkiego, ale ciągle mam wrażenie, ze wciąż jej się coś nie podoba. Ręce skrzyżowane na biuście, a ten wisi, rozlewając się od pach do pępka. Prześwituje przez mocno sprana podkoszulkę. Kiedy do niej przychodzę, przeważnie siedzi. W domu ma niewiele, ale I tak jest z tego niezły bałagan. Niczego nie lubi, niczego nie chce. Jest bardzo dumna osoba. Sprząta w hoteliku, zarabia 25 dolarów miesięcznie. Syn usprawiedliwia ja w każdej sytuacji: „ …ciężko pracowała przez całe życie. Jest zmęczona. Nosiła worek ryżu na plecach od rodziców z wioseczki oddalonej o 7 km, aby nas nakarmić”.
Więcej w bieżącym wydaniu.