Wychowywaliśmy się z Galejem (tak go później po przyjacielsku nazywaliśmy - oczywiście nie w jego obecności) na jednym podwórku – w osławionej „podkowie”, nieodgruzowanej jeszcze po dynamicznych działaniach wojennych, pełnej gwaru bawiących się dzieci i dorastających młodzików.
Chociaż nie sądzę, aby w tym okresie starszy o kilka lat Zbyszek wiedział o moim istnieniu, dał się wszystkim poznać jako rodzący się wielki piłkarski talent.
Nie tego mu jednakże z początku zazdrościliśmy jako przedszkolni malcy. Któregoś pięknego dnia, już po odgruzowaniu podwórka, komanda Galejów wsiadła do automobila, z gracją i krzykiem przejeżdżając po placu na oczach gromady wpatrujących się gapiów. Rajdy takie uskuteczniali jeszcze wielokrotnie, używając siły nóg do napędzania mechanizmu drewnianego pojazdu. W naszych oczach nie liczyło się to, że dysponowali jedynie drewnianą atrapą „samochodu”, ale że w ogóle takie cacko posiadali.
Krótko potem, zanim jeszcze rozpocząłem naukę szkolną, Galeje na kilka lat zniknęli z mojego horyzontu; przeprowadzili się gdzieś w okolice boiska piłkarskiego, dzisiejszego Stadionu MOSiR.
Więcej w bieżącym numerze.