- Od wielu lat mieszkałam w Anglii, gdzie studiowałam psychologię, pracowałam w organizacji charytatywnej z osobami niepełnosprawnymi oraz w szpitalu, udzielając pomocy psychologicznej osobom po wylewie i cierpiącym na demencję – mówi Malwina Szałwińska. - Kocham pracować z ludźmi, kocham też podróże, dlatego też rok pracowałam w Nowej Zelandii, a wakacje spędzałam na wolontariatach, czy to w Południowej Afryce, ucząc angielskiego i pomagając w sierocińcach, czy w Indiach pomagając ubogim mieszkającym na ulicy. Żyjąc jednak tak intensywnie, zawsze jadałam w biegu, cokolwiek, na szybko, byle tylko zapchać głodny żołądek i przemieszczając się z prędkością światła między uniwersytetem, pracą a domem, na porządne gotowanie nigdy nie było czasu… I tak mijały lata, aż przyszedł dzień, w którym wyjechałam z rodzicami na wakacje do Międzyzdrojów. Przez kilka dni snułam się po ulicach kurortu, korzystając z różnych form serwowanych turystom atrakcji, ale były one niczym, w porównaniu z koncertami ulicznego grajka, na które każdego dnia tłumnie przybywali turyści. Bywałam na nich i ja, bo jego osoba była dla mnie w niezrozumiały sposób magnetyczna – jego śpiew, kontakt z publicznością, a także fakt, że każdego dnia wypatrywał mnie w dzikim tłumie, i wyciągał do zabawy sprawiły, że się szybciutko zakochałam. Była to miłość odwzajemniona, bo cztery miesiące później byliśmy zaręczeni, by po kilku kolejnych miesiącach ślubować sobie miłość – wspomina Malwina.
Więcej w numerze.