Głośno było w mediach o sieci Biedronka, potem dołączyły zarzuty także wobec innych marketów. W Lubaniu dotychczas nikt oficjalnie się nie poskarżył, no może tylko po cichu swoim najbliższym. W mieście o tak wysokim bezrobociu o pracę nie jest łatwo. Więc pomimo wielu upokorzeń i pracy ponad siły, ludzie zaciskając zęby „orali” dalej lub po prostu odchodzili. Ale chyba już nadszedł czas przełamania zmowy milczenia.
- Nie mam już nic do stracenia, więc postanowiłam opowiedzieć całą prawdę o traktowaniu pracowników w markecie, gdzie byłam ostatnio zatrudniona – mówi zdeterminowana pracownica jednego z lubańskich wielkich sklepów. – Do tej pory ani ja, ani inni nie skarżyli się nikomu, bo każdemu zależy na pracy. Ale ponieważ w związku z dość długim przebywaniem na zwolnieniu lekarskim nie podpiszą ze mną umowy na dalszy okres, mogę obnażyć całą prawdę. Wolałabym jednak pozostać anonimowa.
Nikt sobie nie zdaje sprawy, co tak naprawdę dzieje się w tych wielkich sklepach, gdzie robimy codziennie - nawet w niedzielę - zakupy. A prawda jest taka, że pracownik w dużych marketach jest wyzyskiwany. Jedną z częstszych form wyzysku jest zmuszanie pracowników do pracy ponad ustalony w umowie o pracę wymiar. W markecie, o którym mowa zatrudnionych jest siedmiu pracowników, w tym dwie osoby to kierownictwo. Pani – nazwijmy ją Anastazja – w umowie miała jasno napisane „trzy czwarte etatu”. Cóż to znaczy? Jeśli ktoś myśli, że chodzi o czas pracy – myli się. Bo ten, wynosił czasem nawet kilkanaście godzin. Pracodawca miał tu na myśli jedynie wynagrodzenie w wysokości około 550 zł netto.
- Ponieważ na zmianie było nas zazwyczaj dwie, nie licząc kierownictwa, jedna obsługiwała kasę a w wolnych chwilach musiała wykładać towar, zaś druga cały czas zapełniała półki – skarży się pani Anastazja. – Nie było więc sposobu aby zdążyć w ciągu ustalonego umową czasu. Trzeba było robić aż do skutku i prawie zawsze długo po godzinach. Nikt za te dodatkowe nie płacił.
Nasza rozmówczyni razem z koleżanką zatrudniła się pod koniec marca. Wytrzymała dwa tygodnie, koleżanka kilka dni. Nie są wyjątkami. Obsada tego marketu zmienia się bardzo często.
- Gdy obsługuje się kasę nie wolno siedzieć – kontynuuje nasza rozmówczyni. – Na stojąco jest podobno większa wydajność. Traktowanie nas jak złodziei i rewizje przy wychodzeniu, to była norma. Podobnie jak ściąganie do pracy w czasie dnia wolego. A kiedy odbywały się nocne inwentaryzacje, pierwsza zmiana zostawała już na rano, bo jeśli ktoś dojeżdżał nie miał szans dostać się do domu. Przespał się więc trochę na zapleczu i stawał do pracy.
Ale zdarzały się też sytuacje, że kobiety szły na piechotę w nocy do Leśnej. Nie miały po prostu innej możliwości.
W markecie pracują także ochroniarze. Młodzi, życzliwi mężczyźni. Ale choćby nie wiem jak chcieli pomóc dźwigać ciężary kobietom - nie mogą.
- Kiedyś przyjechał kierownik ogólny z Wrocławia i zobaczył ochroniarza jak pomaga przenosić towar – mówi pani Anastazja. – Skończyło się to źle i dla niego, i dla sprzedawców. Uważam, że tak nie może dalej być. Przyszłam do gazety, bo mam nadzieję, że ktoś wreszcie zacznie się przyglądać tej sieci i temu marketowi. Dlaczego dotąd nikogo z kierownictwa całej sieci nie dziwi tak wielka rotacja pracowników. Przecież nie jest normalne, że ludzie zwalniają się już po kilku dniach.
Natomiast zdziwiła się nadinspektor Barbara Galec z Państwowej Inspekcji Pracy w Jeleniej Górze, zapytana przez nas czy ktoś skarżył się na łamanie praw pracowniczych w tym markecie. Informacji na temat skarg udzielić nie mogła, ale tak częste zmiany personelu na tyle wzbudziły jej niepokój, że prawdopodobnie inspektorzy przyjrzą się marketowi już w najbliższym czasie.
Z dnia: 2007-05-22, Przypisany do: Nr 10(321)