Natychmiast zgłosiłem gotowość działania swojemu szefowi, śp. Stachowi Kostce, liderowi lubańskiej „Solidarności”. Poinformował, iż w naszym mieście już zorganizowano sprawną strukturę podziemnej „Solidarności”. W zakładach zbierano składki związkowe. Uruchomiono kanał regularnego sprowadzania bibuły z Wrocławia i Warszawy. Pracowała podziemna drukarnia. Ba, mało znany jest fakt, iż w naszym mieście w 1982 r. działała… podziemna radiostacja która wyemitowała kilka audycji „Radia Solidarność”!
Ku memu zaskoczeniu Stach ostudził mój zapał włączenia się do tej działalności. Nie powodował nim bynajmniej brak do mnie zaufania. Na przeszkodzie stały niezbędne wymogi bezpieczeństwa. Co by nie mówić o Lubaniu, jest to niewielkie miasto. Prawie wszyscy się tu znają. Trudno przejść niezauważonym przez kilka ulic. Zupełnie inna sytuacja jest np. we Wrocławiu. Ktoś z Krzyków może nierozpoznany bez obaw poruszać się po przeciwległej dzielnicy miasta, np. po Osobowicach. A w Lubaniu co rusz można było „nadepnąć” na SB-ka czy nadgorliwego milicjanta.
Mocno mnie ta sytuacja uwierała, bowiem z wymienionych powodów zmuszony byłem też aż do 1989 r. „zawiesić” kilka prywatnych, ważnych przyjaźni, zawartych jeszcze w latach 60-tych (np. z Andrzejem Furtakiem czy Stachem „Zbyszkiem” Warzychem). Byli oni bardzo aktywni w knuciu przeciw komunie.
W tym czasie my - namierzeni już przez SB - tworzyliśmy Tajną Miejską Komisję „S” (szef Stach Kostka, Marian Witczak, śp. Andrzej Herman, Walenty Krzysiek, Zdzisław Bykowski). Koordynowaliśmy działalność komórek zakładowych, utrzymywaliśmy kontakt z Jelenią Górą i niejako firmowaliśmy na zewnątrz podziemną działalność Związku. Kontakty z „podziemnymi” zostawiliśmy Stachowi. Zresztą taką racjonalna zasadę spontanicznie przyjęto w całej Polsce.
Przez „kryminalne” znajomości (z obozów internowania) miałem kontakty z podziemnymi drukarniami we Wrocławiu, więc też przez moje ręce regularnie docierało do Lubania sporo nielegalnych wydawnictw, znaczków poczty podziemnej czy kaset magnetofonowych.
Ale nie dawały mi spokoju nabyte w kryminałach umiejętności wydłubywania w gumoleum matryc znaczków poczty obozowej.
Po bardzo krótkim czasie nie wytrzymałem i, za zgodą Stacha, utworzyłem… dodatkowy, prywatny punkt poligraficzny. Na zasadzie „zrób to sam” (no cóż, za młodu naoglądało się w TV Adama Słodowego!). I przez lata 80-te, co jakiś czas, „z okazji różnych okazji” zasiadałem do dłubania w gumoleum. Owe okazje były różne: święta kościelne, Dzień Kobiet, PRL-owskie „wybory”, sierpniowe „miesiące trzeźwości” itp. Moje ulotki miały format pocztówki pocztowej. I już nie posługiwałem się, jak w obozach, domorosłymi narzędziami lecz profesjonalnym dłutem otrzymanym od Jurka Jabłońskiego. Ekipy drukujące (minimum 3 osoby) tworzyłem ad hoc, w zależności od sytuacji. Wyposażeniem naszej manufakturki była amatorska poduszka do stempli (195x115 mm) oraz gilotyna do papieru wykonana przez zaufanych ludzi z ZEHS-u. Podczas jednego posiedzenia trzaskaliśmy zwykle po około 1000 ulotek. W porywach – do 2000. Drukowaliśmy w prywatnych domach a kilka razy, z braku wolnego i bezpiecznego lokalu, nawet… w biurze kamieniołomów na Księginkach. Paczki ulotek (po 50 szt.) były rozprowadzane naszymi kanałami po zakładach pracy. Część była rozrzucana po mieście. Plon naszych wysiłków ilustruje niniejszy tekst. Bowiem jakimś cudem przetrwało sporo oryginalnych matryc naszych ulotek (zasługa kolejnego przyjaciela, Leszka Kozłowskiego).
Żałuję, że nie zostawiłem sobie choć po jednej sztuce ulotek z matryc które wykonywałem też dla Kazika Wojewody z Platerówki, śp. Romka Lasoty z Zaręby czy Stefana Niebieszczańskiego z podgryfowskiej Proszówki.
Nie mogę się tu powstrzymać przed powtórzeniem historii którą przytoczyłem 7 lat temu w Biuletynie LKO. Jak wspomniałem, robiłem też ulotki na teren Gryfowa.
Któregoś razu Stefan przyjechał do mnie z podbitym okiem. Opowiedział: z wykonanej przeze mnie matrycy wydrukował naręcze ulotek, schował za pazu¬chę, wsiadł na rower i pojechał do Gryfowa. Tam odwiedził kilka urzędów oraz skwerów i ulotki porozrzucał.
Gdy wracał do domu drogę zajechał mu radiowóz. Milicjanci pobieżnie go przeszukali. Nic nie znaleźli. Za¬brali go więc z rowerem na posterunek. Tam „na dzień dobry” dostał w ucho i zamknięto go w celi komuni¬kując, że zaraz przyjedzie powiadomiona o wszystkim SB. Nasz bohater robiąc sobie rachunek sumienia zdrętwiał z przerażenia. Zajrzał za pazuchę i stwierdził, że środek podkoszulka jest ubabrany niedoschniętą farbą z ulotek. Co robić? Za chwilę zjadą SB-cy i mogą zrobić osobistą rewizję. Szybka decyzja: Stefan... wygryzł zabrudzoną część materiału i ją zjadł. Nie pytałem, jak smakowało...
Po godzinie przyjechali SB-cy. Jak przewidział, zarządzili rewizję osobistą. Byli zdziwieni wielką dziurą w podkoszulku. „Praca na roli jest ciężka a ja jestem biedny rolnik. Co zrobić? Nie stać mnie na nowy podko¬szulek, ubieram dziurawy” – tłumaczył sprawę Stefan. Upiekło się... Skończyło się na „rutynowych” w takich przypadkach 48 godzinach.
Papier zdobywałem z zaufanych księgarniach w Lubaniu i Leśnej. A trzeba przypomnieć, że w owym czasie przy zakupie papieru do pisania należało wylegitymować się dowodem osobistym! Odważne panie po prostu wpisywały do rejestrów… lipne nazwiska i takież numery dowodów. Pilnowały tylko aby zgadzała się liczba cyfr…
Muszę tu też dodać, iż w ramach tej mojej „prywatnej inicjatywy”, kolejny przyjaciel, znany lubański drukarz Tadek Duma (wówczas tylko pieczątkarz, regularnie kontrolowany przez SB, wtedy ojciec trójki małych dzieci) wykonał dla mnie dwie ramki do sitodruku.
I swoją drogą to było miłe uczucie, gdy często ktoś w zaufaniu (a czasem był to i… członek partii!) pokazywał mi znalezioną naszą ulotkę. Co miałem robić? Oczywiście byłem „bardzo zaskoczony”…
Na koniec warto podkreślić, iż nie mieliśmy żadnej wpadki! Kłóci się to z tezą głoszoną przez niezłomnych lustratorów dzielnych rycerzy PiS-u, iż co najmniej połowa podziemnej „Solidarności” to byli TW, czyli kapusie. Więc w przypadku naszej ekipy drukującej powinno to być (jeśli dobrze liczę) PÓŁTORA AGENTA… (A to się poseł Macierewicz zmartwi!)
Chciałbym, by ten tekst był swoistym podziękowaniem tym wielu, często bezimiennym, osobom które działały w „oficjalnej” lubańskiej podziemnej drukarni, zbierały i płaciły związkowe składki, drukowały ze mną, zajmowały się kolportażem wydawnictw z Wrocławia i stolicy oraz naszych ulotek, czy wreszcie – owym paniom ze sklepów papierniczych. To one i oni byli prawdziwymi bohaterami tamtych trudnych lat. I tych podziękowań nigdy za mało.
Zdzisław Bykowski
Z dnia: 2012-06-06, Przypisany do: Nr 11(442)