Jak każdy w jej sytuacji narażona jest na bardzo różne oceny osób, mniej lub bardziej z nią związanych. A szkoda, bo obiektywnie rzecz biorąc, dziewczyna jest matką-bohaterką. Ale zacznijmy od początku. Pani Wioletcie nigdy łatwo w życiu nie było. Jest z tzw. nieprawego łoża i już sam ten fakt rzutował na jej poczucie odrzucenia, tym bardziej, że ojciec nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Później, już w dorosłym życiu, związała się z mężczyzną w wyniku czego na świat przyszedł Nataniel. Niestety związek nie przetrwał, ale za to prawie sześcioletni dzisiaj chłopczyk jest prawdziwą podporą mamusi. Kiedy pani Wioletta bliżej poznała Grzegorza myślała, że przed nią już tylko dobre chwile. Podjęli decyzję o wspólnym życiu i dziecku. Pobrali się 3 grudnia 2011 roku a pół roku później, 22 lipca, urodziła się Sara. Ponad szesnastogodzinny poród odbywał się z komplikacjami i to na tyle dużymi, że w którymś momencie lekarz matce kazał podjąć decyzje, kogo ratować – dziecko czy ją.
- Dla mnie oczywiste było, że żyć musi dziecko – wspomina pani Wioletta. – Ktoś może powiedzieć, że postawiono mnie przed trudnym wyborem a dla mnie był on najprostszy. Nie mogłam podjąć innej decyzji. I okazało się, że Pan Bóg nam pomógł bo obie przeżyłyśmy a do tego córeczka, pomimo że wcześniejsze badania prenatalne wykazywały obecność torbieli na jajniku i wadę serca, urodziła się zdrowa.
Czteroosobowa rodzina dostała mieszkanie z urzędu miasta, które pan Grzegorz zaczął remontować. Szło to powoli, ponieważ podjął pracę pod Berlinem i zjeżdżał do Lubania tylko na weekendy a lokum wymagało kapitalnego remontu. Jednak wszyscy się cieszyli z własnego gniazdka. I nagle szok. 20 listopada telefon z Berlina informujący, że Grzegorz odebrał sobie życie. Dlaczego, jak, po co…? 3 grudnia 2012 roku, dokładnie rok po ślubie, odbył się pogrzeb. Po samobójczej śmierci męża, kobieta została sama bez pomocy, bez środków do życia. Jakby nieszczęść było mało, poważnie rozchorowały się dzieci a wiadomo jak drogie są leki. Pani Wioletta wszystko co możliwe zastawiła w lombardzie. W międzyczasie starała się o wsparcie z MOPS-u. Odmówiono jej.
- Był moment, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia a ja nie miałam za co ugotować dzieciom nawet barszczu, zastanowiłam się, czy nie zrobić tego samego co mąż – mówi pani Wioletta. – Ale nie mogłam dzieci zostawić samych na tym świecie. Więc i ja zostałam.
Po ponownym przeanalizowaniu Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej wsparł jednak dzieci kwotą w sumie 168 złotych i do tego bezpłatnymi obiadami w przedszkolu. Alimenty na synka wynoszą 500 złotych. I to byłoby wszystko na co rodzina, mieszkająca obecnie kątem u mamy pani Wioletty, może liczyć w kwestii finansów. Pomaga im też Caritas przy parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa i Świętego Jakuba w Lubaniu a także Społeczny Komitet Obrony Bezrobotnych. Dwa razy z pomocą finansową przyszedł też biologiczny ojciec pani Wioletty, która zwróciła się do niego z prośbą o pomoc, a także teść przynosząc kilka paczek mleka i słodyczy dla dzieci. Ale to kropla w morzu potrzeb dla dwójki małych dzieci i ich matki.
- Dziękuję wszystkim za pomoc, która jest dla nas bardzo cenna – mówi kobieta. – Ale najbardziej potrzebuję pracy jako stałego źródła dochodu. Mogłabym na przykład w nocy sprzątać a w dzień zajmować się dziećmi. Chcę pokazać sobie i innym, że umiem sama nakarmić dzieci. Zrobię wszystko aby moje dzieci nie powiedziały, że są głodne a ja im musiałabym odpowiedzieć, że jedzenia nie ma. Wierzę, że wszystko musi się wreszcie odmienić i czekam na ten dzień.
Z dnia: 2013-02-20, Przypisany do: Nr 4(459)