Kiedyś to było dobrze
Podczas wakacji po sieci krąży satyryczny komentarz do współczesnego wychowania dzieci i spędzania przez nie czasu wolnego. Wydaje się bardzo trafny i zabawny, dlatego chętnie go czytamy, śmiejemy się, udostępniamy go dalej, myśląc sobie zapewne, że kiedyś to dopiero było dobrze… Być może rozbrajanie go na czynniki pierwsze to straszne czepialstwo, ale nie sposób się powstrzymać. Tekścik w zasadzie jest sympatyczny, przypomina o czasach, kiedy królowały zabawy podwórkowe w miejsce konsoli do gier, przyjaciół spotykało się pod trzepakiem, a nie wysyłało im sms-y z kanapy, a puste kalorie z jedzonych tonami pączków i pitej oranżady z prawdziwym cukrem były natychmiast spalane, bo dzieci były wciąż w ruchu. Miały więcej swobody, znikały z kolegami na całe dnie i wieczory, nikt nie wiedział gdzie są i co robią, a poobijane nosy w niczym nie przeszkadzały ani im ani ich rodzicom, kiedy już wróciły do domu. I to było lepsze. Hmm. Często te same osoby, które dziś udostępniają pochwałę takich metod wychowawczych, jutro, widząc dzieciaki sąsiadów, będą krzyczeć o zdziczeniu obyczajów, hordach pałętających się bez opieki małych chuliganów i negatywnych skutkach bezstresowego wychowania. Tekścik łagodnie wyśmiewa współczesnych nadaktywnych i nadopiekuńczych rodziców, którzy na pewno mają swoje wady – tu pełna zgoda. Nadopiekuńczość rodzica zawsze skończy się niesamodzielnością dziecka, zamiast super rozwoju będzie problem, trudny do nadrobienia brak. Cóż, kiedyś rozwój dzieci nie był najważniejszy dla całej rodziny. Tylko czy to źle, że nastąpiła zmiana? Czy widząc na przykład, że dziecko ma talent w jakimś kierunku, nie należy mu pomóc go rozwijać? Czy może nie warto, bo dziecko dużo lepiej wychowa się samo? Ileż w starszym pokoleniu słyszy się historii takich jak „tato nie rozumiał, że lubię malować”, „było daleko szkoły sportowej”, „nie mieliśmy pieniędzy na gitarę”? W utraconym raju opisanym w historyjce „samochody nie miały pasów bezpieczeństwa ani zagłówków, można było jeździć na rowerze bez kasku, jazda na tylnym siedzeniu była zabawą, a nie niebezpieczeństwem”. I jak tu się nie czepić? Może warto pamiętać, że w czasach PRL samochody rzadko kto miał i – oględnie rzecz ujmując - nie rozwijały one wielkich prędkości, zatem zagrożenia w ruchu drogowym były niewspółmiernie niższe niż obecnie. Mimo to nawet w Lubaniu odnotowano wypadki, w których ofiarami były dzieci, a od opisów których do dziś włos jeży się na głowie.
W utraconym raju ponoć „nikogo nie wysyłano do psychologa, nikt nie był hiperaktywny ani dyslektyczny”. Przypomina to jako żywo rozpowszechniony pogląd, że kiedyś ludzie nie umierali na choroby nowotworowe. Pogląd w oczywisty sposób błędny, ponieważ „kiedyś” po prostu nie znano tej choroby, nie diagnozowano, nie leczono - część ludzi umierała z niewyjaśnionych przyczyn. Podobnie kiedyś z „niewyjaśnionych przyczyn” wartościowi, inteligentni ludzie egzystowali na marginesie społeczeństwa, bo różnili się od innych dysleksją, hiperaktywnością czy innym „współczesnym” problemem. Ech, to straszne czepialstwo, może czas je wreszcie zakończyć. Historyjka kończy się tak: „Nie baliśmy się deszczu, śniegu ani mrozu. Mieliśmy wolność i wolny czas, klęski, sukcesy i zadania. I uczyliśmy się dawać sobie radę!” Z tym nie można się nie zgodzić… To już klasyka pedagogiki przełożona na satyryczny język.
(Anna Łagowska)