Większość ludzi kultury i mediów w naszym regionie zna doktora Tomaszewskiego i jego adres. W jednej z kamienic w starym budownictwie jeden z pokojów mieszkania, który przez lata był gabinetem lekarza, przekształcony jest w gabinet pisarza. Bogaty księgozbiór, stosy czasopism, teczki z wycinkami, płyty z multimediami, telewizor. Na obrotowym krześle siedzi gospodarz, snujący opowieść, a właściwie opowieści. Z pozoru są niezwiązane ze sobą, ale po chwili spinają się dwoma słowami celnej puenty, przenikliwej obserwacji, błyskotliwego dowcipu. Nie wolno przerywać i poganiać. Doktor w swoje opowieści, wplata wątki z innych losów, innych żyć, liczby, kontekst historyczny, tu film dokumentalny, tam fragment z czasopisma. Nikt nie może stąd wyjść, nie dowiedziawszy się jak to było – od A do Z.
- W lutym 1940 roku mój ojciec został wezwany do Rady Narodowej. Pamiętam dokładnie, jak wychodząc z domu, pogłaskał mnie w progu po głowie. Wtedy widziałem go ostatni raz w życiu… W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku zapukali do okna naszego domu dwaj radzieccy żołnierze z cywilnym ukraińskim świadkiem z tzw. trójki. Oznajmili, nam, że zostaniemy przesiedleni na inne tereny Rosji i mamy godzinę na spakowanie rzeczy i wyprowadzkę – tak właśnie życie Tomaszewskich z Hłuboczka Wielkiego legło w gruzach.
To długa i bardzo trudna historia. Zbigniew Tomaszewski mówi, że starał się, by nie była beznadziejna, by nie dokumentowała tylko dramatu. Tragiczne są przytoczone liczby – ten sam los dzieliło w sumie nawet 1.692.000 Polaków (różne źródła podają różne dane). Z transportu Zbigniewa Tomaszewskiego liczącego 1300 osób, wróciło tylko 300. Ci, którzy ocaleli, cóż. Ich powrót do domu nie był zakończeniem opowieści i nie oznaczał „i żyli długo i szczęśliwie”. Choroby, wyniszczenie organizmu, spustoszenie psychiczne, znane jako syndrom PTSD, zaległości w edukacji, utrata zdolności do pracy. Do tego najgorsze co może się zdarzyć - historia sybiraków, osobista życiowa tragedia ich samych i ich rodzin została zmazana przez komunistyczne władze. Oficjalnie nie było żadnych zsyłek, nie było aresztowań, nikogo nie zabito w Katyniu. Nie wolno było mówić o zbrodniach komunizmu. „Repatrianci” przyjechali znikąd, ich bliscy nie zostali pomordowani, nie zginęli z wycieńczenia i głodu, tylko rozpłynęli się we mgle. Tymczasem trzeba było żyć.
- Po tylu latach cierpień na nieludzkiej ziemi, po powrocie do utęsknionej ojczyzny, zamiast być bohaterem, jak sobie naiwnie wyobrażałem, musiałem dokonać sfałszowania życiorysu i pisać na przykład, że ojciec zmarł na zapalenie płuc w 1940 roku. Miałem zapisaną wersję życiorysu, potem tylko go przepisywałem, raz, drugi, trzeci – wspomina sybirak z goryczą.
Po roku 1989 wszystko się zmieniło, choć trudno w to było uwierzyć. Zbigniew Tomaszewski postanowił po raz pierwszy opisać swoją historię. Na początku ostrożnie. Pierwsza publikacja w czasopiśmie zadziałała jak łańcuszek, przyniosła kolejne a także pytania i nowe znajomości. W roku 2010 Z. Tomaszewski opracował i wydał książkę autobiograficzną „Gdzie się kończą szerokie tory i nadzieja”. Obecnie wydał ją po raz trzeci. Za każdym razem nie tylko pojawiają się nowe egzemplarze, ale książka rośnie, ma wciąż nowe wątki. W ostatnim wydaniu znajdziemy dużo informacji na temat powojennej historii doktora. Od smutnego początku, którym było zatajanie okoliczności śmierci ojca i pobytu z matką na Syberii, poprzez czasy ciężkiego niedostatku, nauki po nocach i pracy w polu, aż po inspirujące spotkania z kolejnymi mentorami i sukcesy w wybranej karierze lekarza ginekologa. Szerokie kontakty z wybitnymi specjalistami w całej Polsce, nowatorskie metody postępowania, ciągłe edukowanie się, wiele pracy i samozaparcia przynoszącego wymierne sukcesy, szacunek i wdzięczność pacjentek, tak można opisać ten czas. Lubański oddział miał wysoką rangę w skali kraju a pod okiem doktora kształcili się kolejni specjaliści, w tym także „klan doktorów Tomaszewskich”.
- Wykonywałem operacje, których wykonania odmawiano w innych szpitalach. Oddział mój przez jednych z życzliwością, przez innych z zazdrością nazywany był „kliniką lubańską”, a mnie nazywano „doktorem Kilderem” od tytułowego bohatera słynnego w tamtych czasach serialu telewizyjnego. Dyrekcja szpitala z braku funduszy zabroniła przyjmowania pacjentek z innych powiatów. Pacjentki jednak znalazły sposób, żeby dostać się do mnie na oddział, meldując się na pobyt czasowy u krewnych – wylicza doktor Tomaszewski. - Początkowo nie miałem zamiaru o tym wszystkim pisać, co można zauważyć w pierwszym wydaniu mojej książki. Ale obserwując życie, doszedłem do wniosku, że nie wolno mi tego pominąć, że muszę zrobić coś, by zachować pamięć o moich wspaniałych, już nieżyjących nauczycielach, starszych kolegach. To oni byli prekursorami opieki zdrowotnej na naszym terenie.
Ostatnie odkrycie Zbigniewa Tomaszewskiego to tekst z „Dużego Formatu” autorstwa pisarza, Kazimierza Orłosia (ur. 1935 r.). Potwierdził wszystko, co Zbigniew Tomaszewski myśli o literaturze.
- „Wartość powieści realistycznej powinna wynikać z doświadczenia autora, z jego życiorysu, z nabytej w ciągu lat znajomości ludzi, ludzkich zachowań i namiętności. Wiązać się z jego pamięcią” - odczytuje doktor z wyraźną satysfakcją.
Autobiografia to osobny gatunek literatury... Literatura faktu, w której zamiast frazesów o niezłomności ducha ludzkiego jest opis conocnego łowienia ryb w przeręblu, żmudnego wysiłku poszukiwania białka i witamin dla rodziny. Brak modnych banałów o życiu ludzkim i szczęściu, które daje służba innym ludziom, jest za to drobiazgowy opis, co można było osiągnąć, dzięki sporemu wysiłkowi i konsekwencji. I trochę humoru, żebyśmy wiedzieli, że nie czytamy o bezcielesnych aniołach, tylko ludziach, takich jak my.
- Życie jest ciężkie, nieraz brutalne, ale żyć TRZEBA. Żyć z sensem też nie zawsze jest łatwe, ale żyć WARTO – każda litera autobiografii Zbigniewa Tomaszewskiego jest dowodem na słuszność tej myśli autora, umieszczonej na końcu jego opowieści.
Doktor niepokoi się o młodzież. Nie jest pewny, czy w szkole w wystarczającym stopniu młodzi odrabiają tę trudną historyczną lekcję, którą była jego udziałem. Nie wierzy, że wszystkie te tematy są już w programie szkolnym. Suche liczby i fakty to za mało. Może nawet książka to za mało, bo czy młodzież spieszy się czytać wspomnienia starego doktora? Nie każdy umie przeżyć cudze historie spisane na papierze. Zbigniew Tomaszewski marzy o porządnym muzeum polskich przesiedlonych, co najmniej tak porządnym jak to niemieckie, w Lipsku. Niestety, jak mówi, chyba nikomu na tym nie zależy. Cieszy go, że brał udział w tworzeniu polsko-niemieckiego podręcznika „Zrozumieć historię – kształtować przyszłość”. Ale to wciąż za mało. Dlatego rok w rok lubański świadek historii starannie przygotowuje się do spotkania oko w oko z młodzieżą i czytelnikami. Wybiera materiały, fakty, dane, zaprasza gości, sprawdza postępy czynności organizacyjnych, wypożycza sobie współorganizatorów na długie rozmowy. Obawia się, że jeśli zabraknie mu sił, jego historia przepadnie, nie będzie wysłuchana i zrozumiana. A wysłuchana i zrozumiana być musi.
(Anna Łagowska)
Łużyckie Centrum Rozwoju zaprasza na spotkanie ze Zbigniewem Tomaszewskim pod hasłem „Najpierw żyj, potem pisz”, które odbędzie się 5 lutego 2015 roku o godz. 17.00 w sali konferencyjnej Galerii Łużyckiej w Lubaniu ul. Rynek-Sukiennice. Spotkanie odbędzie się w ramach promocji książki Z.Tomaszewskiego „Gdzie się kończą szerokie tory i nadzieja...” Autobiografia – ciąg dalszy NOWE WYDANIE, którą to publikację będzie można nabyć na miejscu.
Z dnia: 2015-01-30, Przypisany do: Nr 2(505)