trought death had undone so many.”
T.S. Eliot „The Wase Land”
MIASTO NIERZECZYWISTE
Moja pamięć, która przechowuje w sobie Lubań jak bursztyn uwięzioną w swym wnętrzu muchę, jeszcze nie pozwoliła się wyczerpać do dna. I może nigdy do tego nie dopuści. W ten sposób ja sam staję się więźniem własnej pamięci i, chcąc nie chcąc, gram rolę owej muchy.
Rzeczywistość świadczy usługi nierzeczywistości. Zmyślenie napotyka na swojej drodze prawdę i bez wahania przechodzi przez nią, jakby była powietrzem. Podobnie z prawdą, która nie żąda, aby ją wyraźnie oddzielić od fantazji. Niech tak będzie. Gdy ktoś mi zarzuci niezgodność w opisie domu, ulicy czy krajobrazu, odpowiem: cóż, byłem taki młody! Może nie pamiętam dokładnie, a może dziecko, chłopiec, młodzian jeszcze nie tak blisko progu dorosłości, postrzega świat i zapamiętuje go według własnych praw... Pamiętam coś, czego nie opisałem w żadnej ze swoich powieści, a szkoda. Ale widocznie w stosownej chwili nie odezwał się w głowie jakiś konieczny impuls, niezbędny do wywołania z niebytu tej sceny: oto bardzo stary człowiek, tak stary, że nawet w upalne miesiące siedzi w domu w czapce, a do kościoła „z Księginek do Lubania” idzie w jesionce, siedzi przy stoliku i w skupieniu spisuje imiona i nazwiska, przed każdym stawiając kolejny numer. Na stoliku leży kilka kartek tak zwanego „prośbowego papieru”. Pismo starca jest piękne, kaligraficzne, i tylko sam jego wiek nie pozwala utrzymać rządków w równej linii. Ten człowiek o pięknej twarzy, zresztą cały uderzająco piękny, bo wysoki, szczupły, o rękach tak delikatnych, że podobnych nie miał nie tylko mój ojciec, ale nawet moja matka, jest dziadkiem mojego nieco starszego kolegi Dzidka, którego nazwisko brzmi Białous. Dziadek już nie słyszy, spytałem więc mamę Dzidka, co też starszy pan tak pracowicie pisze? Odpowiedziała: spisuje sobie wszystkich ludzi, których znał w Kołomyi. To stamtąd, z Kołomyi, przybyli do Lubania. Dzidek nie miał ojca. To znaczy miał, ale „był u Andersa”. Wiele razy wracał do mnie ów stary człowiek, chyba inżynier z wykształcenia, spisujący nazwiska ludzi, których zostawił w świecie, do którego już nie miał nigdy powrócić.
Czy sporządzając ów rejestr (żywych czy umarłych?) przenosił „duszę utęsknioną” pomiędzy tamte postaci i zwidy, czy też zwoływał je na swoje własne święto dziadów (Dziady lubańskie), aby ogrzać zziębniętą duszę w blasku ich imion i nazwisk? A może – wygnaniec, jeden z milionów wygnańców w tym Stuleciu Wygnania – obudowywał się tymi ludźmi z dawnego, przyjaznego mu świata, w świecie obcym i nierozpoznanym, niczym murem obronnym, aby w poczuciu złudnego bezpieczeństwa umrzeć w miejscu, do którego na ostatnie godziny życia przywlekła go historia spuszczona z łańcucha? Nigdy tej zapamiętanej sceny nie wykorzystałem w żadnej ze swoich powieści, na szczęście! – bo mogę to zrobić teraz, czując, jak wątły płomyk wspomnienia rozgrzewa moje serce.
Ale też umiem wyobrazić sobie podobnego starca, Niemca, który dożywając swojego żywota gdzieś w strefie radzieckiej, może pod Budziszynem, może gdzie indziej, spisywał skostniałą ręką (brak opału, a już niemal wszystkie drzewa w okolicy zostały ścięte i spalone) imiona i nazwiska ludzi, których znał w mieście Lauban, może nawet do nazwisk dopisywał doskonale zapamiętane adresy, może po to, by zaprzeczyć temu, co się stało, czyli wyrwaniu z korzeniami i przerzuceniu na inne miejsce? Może po to, aby spisując te nazwiska i adresy, trzymać się nadal kurczowo Lubania, bo czymże jest człowiek wyrzucony ze swojej najbliższej, małej ojczyzny, jeśli nie zbłąkanym, zranionym ptakiem...
Kiedy niedługo po wojnie wysiadłem z pociągu na stacji ze świeżym napisem Lubań, to spod tej nazwy jeszcze przedzierała się resztką sił, resztką tchu!, poprzednia nazwa Lauban. Na peronie tłumy ludzi – tak to widzę sześcioletnim okiem, niewidomy Żołnierz w polskim mundurze śpiewa piosenkę o czerwonych makach spod Monte Casino. Jest to godzina między psem a wilkiem, gdy jeszcze noc nie minęła, a świt nie nastał, moja mama każe mi zostać na stacji, siedzieć w tym kącie, nie ruszać się stąd, pilnować walizki i tobołu, bo ona musi pójść do miasta, na ulicę Łąkową, gdzie już czeka na nas moja siostra i brat, oboje już zupełnie dorośli.
Ten czas oczekiwania na powrót mamy z bratem ciągnącym wózek, to najczarniejsze godziny w całym moim życiu. Jeden peron pełen ludzi mówiących po polsku, ale jakby inaczej, wolniej, śpiewniej niż moja mama i ja; czekają na kogoś, kto ma ich odebrać, a jeszcze go nie ma.
Niektórzy przeklinają okropnie, co uważam za grzech śmiertelny, ponieważ mam absolutną pewność, że Pan Bóg przechadza się po tym peronie i zapamiętuje tych, którzy przeklinają. Są to surowe nauki mojej matki, dzięki którym nie zwykłem przeklinać przez całe życie. Po drugiej stronie stacji, na drugim peronie, nie mniejszy tłok, ale tam słychać jedynie niegłośną, jakby zdławioną w gardle mowę niemiecką. Pomiędzy jednym peronem a drugim nie ma żadnej łączności. Są to dwa oddzielne, wrogie sobie światy, choć jednych i drugich spotkał podobny los: wygnanie. Ci jednak, którzy przybyli tutaj ze wschodu, patrząc na zbitych w gromadę, wystraszonych Niemców, myślą pewnie, że to są sprawcy ich wygnania, bo wszystkiemu są winni Niemcy, bo Niemcy rozpoczęli tę straszliwą wojnę. Co myślą Niemcy? Oto jest pytanie.
Jest wielce prawdopodobne, że w tej spłoszonej, wylęknionej, niepewnej swego losu gromadzie Niemców wypędzanych z ich rodzinnego miasta, jest w tej chwili ktoś w moim wieku (młodszy raczej nie, bo trzeba mieć sześć, czy siedem lat, aby odczuć pierwsze piękno i pierwszą ohydę świata), kto siedzi tak samo, jak ja na walizce albo tobołku i chłonie całym ciałem i całą duszą straszliwe piękno i oswojoną grozę tej godziny między psem a wilkiem. Jeżeli jak ja zostanie pisarzem, nieskończoną ilość razy będzie wracał do tej chwili, niby do początku świata. A jeśli nie zostanie pisarzem, lecz będzie człowiekiem wrażliwym, nie raz, nie dwa i nie sto razy wydobędzie z pamięci ów kawałek bursztynu z uwięzioną w nim jak muchą tą właśnie chwilą, aby się w nią wpatrywać jak w przewodnią gwiazdę.
Trzymam się tej metafory z bursztynem i nieruchomą w jego wnętrzu muchą, bo tak samo tkwi Lubań w mojej pamięci. Przyłapuję się na tym, że Lubań, który noszę w głowie, jest nieruchomy, jednak wygląda jak żywy, ale to ważne, by powiedzieć: wygląda, bo chyba nie jest całkiem żywy. Pamięć przeźroczysta, niczym bursztyn, pozwala mi dostrzec poprzez miodową mgiełkę, postać tego miasta, w którym nie urodziłem się, i pewnie w nim nie umrę. Przeżyłem w nim zaledwie dziesięć lat, niewiele w porównaniu z czterdziestoma latami przeżytymi w Katowicach, ale to była ta dekada, kiedy się stawałem, epoka między siódmym a siedemnastym rokiem życia. Dziesięciolecie, które rozstrzyga o tym, jak nasze oko będzie widzieć, a ucho słyszeć. Czas wielkiej intensywności wszystkich zmysłów. Czas, w którym rozpoznajemy właściwości własnego ducha, a także złe i dobre obyczaje naszego ciała. Wszystkie pokarmy ziemskie mają wtedy ostry smak i odurzający zapach. W moim życiu ta dekada, gdy wstępuje w nas cały wszechświat, przypada na pobyt w Lubaniu.
Mam dwanaście lub trzynaście lat, jestem uczniem piątej, szóstej klasy; mieszkam w domu przy ulicy Leśnej, już chyba wtedy nazwanej ulicą Lenina; okno mojego pokoju z widokiem na łagodne zbocze Kamiennej Góry, ale bliżej, zaraz za płotem, rosną lipy. Patrzę przez okno, maluję wodnymi farbkami to, co widzę – wydaje mi się, że będę malarzem, jeszcze nie wiem, że wkrótce odrzucę pudełko z farbkami i zajmę się słowami, na dobre i na złe, na zawsze; wchłaniam lepki zapach kwitnącej lipy. Od tej chwili polskie słowo lipa będzie mieć dla mnie jedno tylko usytuowanie na ziemskim globie – w Lubaniu przy ulicy Leśnej (Lenina) i jeden tylko zapach – ten, jaki wchłaniam tamtego lata, tamtego dnia, o tamtej popołudniowej godzinie.
Kiedy czytam, bądź wypowiadam słowo lipa, odczuwam coś, czego nie doświadczam, gdy czytam, czy wypowiadam słowo kasztan. Podobnie ze słowem rzeka: pierwsze skojarzenie to jest rzeka Kwisa. Słowo „rzeka” w każdym innym języku, jaki znam, jest jedynie słowem wyjętym ze słownika, nie ma koloru wody, ani zapachu wodorostów, ani swojego własnego, podskórnego prądu. To samo z odczuciem bliskości Boga. Może dlatego, że jest to jedyny okres w naszym życiu, w którym odczuwamy jego materialność. Jestem pewien, że nie tylko w kościele czułem na sobie Jego przenikliwe oko. Spoglądał na mnie zewsząd. Także z owej kwitnącej, pachnącej lipy. Byłem w życiu w wielu kościołach, z potrzeby, z ciekawości, jako wierzący i jako turysta, ale prawdziwa bliskość Boga odczuwałem tylko w tym jednym kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy. Napisałem: pod wezwaniem Świętej Trójcy bez namysłu, jakbym zapisywał datę i miejsce urodzenia. To są drobne świadectwa intensywności, z jaką przeżywałem świat w mojej lubańskiej dekadzie. Och, także w tym mieście, zrazu nieśmiało, potem coraz zuchwalej wystawiałem na próbę Jego moc. Byłem chłopcem wrażliwym, to pewne, więc poddawałem próbie wytrzymałości słowa modlitwy, zadawałem sobie pytanie: a co, jeśli Boga nie ma? I czułem się tak, jakbym przez nieroztropność złamał nogę i leżąc wsłuchiwał się w siebie, czując, jak kości zrastają się na powrót. A przez to byłem świadkiem owego zrastania, zrośnięta noga jest bardziej moja, niż przed złamaniem. Tak się stało, tak chciał los, że Lubań zna tajemnice mojego serca „niedostępne innym miejscom, w których żyłem, nie mówiąc już o
miejscu, w którym się urodziłem, niemal zupełnie mi obojętnym.
Jest zajęciem ryzykownym, a nawet niebezpiecznym, grzebanie we własnych książkach, bo nie ma nic żałośniejszego nad okrywanie – po czasie, niestety! – ich ułomności, czy zgoła kalectwa.
To zajęcie dla osób postronnych, jeśli znajdą ku temu przyczynę. Napisałem jednak jeden wiersz – jest pod nim data: luty 1983 – w którym wyraźnie i bezpośrednio przywołałem Lubań, nie wypowiadając wszakże jego imienia. Tytuł wiersza „Nie wysłany list”. Dedykowałem go Jankowi R. – ów „R.” – to Rutkowski, towarzysz moich chłopięcych gier i zabaw, a także ktoś, z kim pisałem pierwszą powieść, z kim redagowałem – w jednym egzemplarzu, w rękopisie – gazetkę, w której „drukowaliśmy” fragmenty owej powieści (jej akcja działa się w starożytnym Rzymie, dlaczego – Bóg jeden wie!), felietoniki, wierszyki, reportażyki z naszych wycieczek rowerowych, recenzje z oglądanych w kinie „Wawel” filmów. Jeden z naszych kolegów całkiem nieoczekiwanie wszedł w posiadanie trąbki; jego ojciec pracował w punkcie skupu złomu – stąd ta zdobycz. Ta trąbka odezwie się po latach w moim wierszu, który być może jest prakomórką lubańskich sekwencji powieści „Urodzony w Święto Zmarłych”. Na tej samej zasadzie, co poemat Horsta Bienka „Gleiwitzer Kindheit” jest prakomórką jego powieści „Die erste Polka”. Tu konieczne wyjaśnienie: Janek Rutkowski, dziś nosi nazwisko Robinson (w mojej powieści Hirschberg) i jest konsulem honorowym Rzeczypospolitej Polskiej w Izraelu.
„pamiętasz nasze miasteczko, lata pięćdziesiąte?
Boks ćwiczyliśmy w klubie „Kolejarza”.
Nie ty, ty byłeś jak piórko gołębia.
Gazetki ścienne ze zdjęciami Soso,
plany wyjazdu w świat, het, do Wrocławia...
Punkt skupu złomu – i stamtąd ta trąbka
i ciche, tajne seanse jazzowe,
po gniewnych dyskusjach w kole zetempe.”
Wiersz jest jawnie autobiograficzny, a ten człowiek, do którego w wierszu się zwracam jest, naturalnie Jankiem R., ale też także kimś innym, kto nie ma związku z Lubaniem, kto wyemigrował do Stanów prosto z więzienia (był działaczem NSZZ „Solidarność”) w Strzelcach Opolskich i od kogo otrzymałem paczkę.
Dlaczego on stopił się mi się w jedną postać z Jankiem R.? To tajemnica owej chemii, która w swoich retortach wygotowuje w nas wiersz, ale może ważne było, iż zarówno Janek R., jak ów mój – już z innej epoki, katowickiej – przyjaciel, wyjechali z Polski na zawsze. Bo Janek, jako obywatel Izraela, państwa, z którym Polska nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych, mimo starań, nie mógł otrzymać polskiej wizy. Myśl, która połączyła obu moich przyjaciół w jeden los, przywołała wspomnienie Lubania, w którym raz tylko, po wyjeździe w roku 1956, zatrzymałem się na krótko, w drodze do Wałbrzycha. To także zapisałem w tym wierszu, który, jak to dzisiaj widzę, jest jakąś moją wewnętrzną, prywatną kroniką:
„Byłem tam przejazdem, nikt mnie nie poznawał,
to niepojęte – ja się nie zmieniłem.
Z bliska obszedłem dwa cenne zabytki,
Stoją, rozumiesz, choć w nich nie mieszkamy.”
W takiej wewnętrznej, intymnej kronice panuje własny porządek. Pamięć dokonuje selekcji faktów, ona sama ustala hierarchię wartości, skąd w wierszu pojawia się boks i klub „Kolejarza”. Chodziłem do tego klubu przy Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, uczyłem się boksu, bo porachunki między chłopakami zawsze kończyły się bójkami, i ja nie chciałem być tym, który zbiera cięgi, chciałem, przynajmniej, umieć się bronić. Trenerem był pan Syroka – może przekręcam to nazwisko, ale musiało być dla mnie znaczące, skoro w ogóle przetrwało na spodzie pamięci, i oto po latach samo wydostaje się na wierzch.
„Gazetki ścienne ze zdjęciami Soso...” i nie tylko Soso (któż dzisiaj wie, że tak nazywano Stalina, gdy był gruzińskim, czy też osetyńskim chłopcem). Była książeczka Bobińskiej pt. „Soso”, którą na pewno przerabialiśmy w szkole na lekcjach polskiego. Gazetki ścienne, na kolejną rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej i Święto Pracy – to było coś, w czym uczeń mógł się wykazać, zabłysnąć, to był rodzaj konkurencji sportowej, bo z lepszą gazetką przegrywała gorsza, i przegrany zabierał swoje dzieło do domu. Raz mi się to zdarzyło i znam miarę tego upokorzenia! Bez okazji, z własnej woli zrobiłem raz gazetkę pod hasłem „ZSRR – OSTOJA POKOJU”. Kierownictwo szkoły (szkoła nr 3 przy ulicy Górnej) wysoko oceniła liternictwo, ale już portret Stalina mojego pędzla, właściwie pędzelka, bo malowałem farbkami wodnymi, nie zdobył uznania kierownictwa. Wychowawca naszej klasy, pan Skowierzak, który występuje w mojej powieści „Urodzony w Święto Zmarłych” pod niemal nie zmienionym nazwiskiem, wziął mnie na bok i powiedział niemal szeptem, w całkowitym zaufaniu, że mnie lubił, że nie wolno im (tj. kierownictwu szkoły) przyjąć tej gazetki, choć nie ulega wątpliwości, że ZSRR jest ostoją światowego pokoju, problem jest tu
tylko taki, że mój Stalin jest – tu już niemal mi powiedział bezgłośnie – podobny do małpy.
Szkoła tamtych lat była szkołą ideologiczną, urabiano nas na zmówienie państwa wedle własnych, lokalnych możliwości i umiejętności. Na szczęście – dla mnie – raczej skromnych, a nawet ograniczonych.
To jednak odnosi się do szkoły podstawowej; w tych czasach żył jeszcze Józef Stalin i jego cień padał aż na Lubań. Dzień jego śmierci miał w sobie coś z koszmaru i groteski. W naszej szkole, którą kochałem, bo była usytuowana u stóp Kamiennej Góry, i przypominała swym wyglądem raczej pałacyk myśliwski niż budynek szkoły, dzień śmierci Stalina zmienił się w turniej płaczu, a posługując się językiem tamtej epoki trzeba by powiedzieć: we współzawodnictwo płaczu. Płakali nauczyciele, jeden przez drugiego, jedna ze starszych pań, nauczycielka jeszcze sprzed wojny, która na pewno nie była komunistką, płakała tak spazmatycznie, tak, rzec można, rozrywająco, że nasz wychowawca, pan Skowierzak i woźny, pan Wojciechowski, podtrzymywali ją pod ręce. Jeżeli tak kobieta udawała, była z niej niezła aktorka. Ten woźny o polskim nazwisku, z żoną swoją, także zatrudnioną w szkole mówił wyłącznie po niemiecku. Ich córeczka, dwie klasy niżej ode mnie, mówiła z rodzicami wyłącznie po niemiecku. Musiała dopiero trafić do liceum, dostać się w ręce surowej pani od niemieckiego, przy przekonać się, że języka niemieckiego nie zna, więc otrzymuje ocenę niedostateczną. Ta absurdalna sytuacja – każdy, kto znał niemiecki, miał pewną dwóję – musiała mieć swoje jakieś głębokie podłoże. Rozważam tę kwestię w mojej opowieści, nie starając się jej rozwikłać. Stawiam jedynie hipotezę, że ta niewiasta bała się tak samo jak inni, i swój strach, w tej epoce powszechnego strachu, przeniosła na przedmiot, jakiego nauczała: język niemiecki.
Język Adolfa Hitlera, język SS-owców, język Gestapo, język Niemców, którzy zabijali Polaków.
Język wstrętny dla ucha Polaka. Tak wypadło, że ona miała tego języka nauczać. Przyjęła ten wyrok losu, ale z nauki języka niemieckiego uczyniła istne piekło na ziemi. Wiem, co mówię, bo przez to piekło przeszedłem.
Wracam do wiersza pt. „Nie wysłany list”. Niech on będzie magnesem, który przyciąga rozproszone opiłki pamięci. W Lubaniu był kościół, kino WAWEL, stadion sportowy „Spójni” -później to była „Sparta” – nie jestem pewien, ale to mógł być powrót do pierwotnego imienia lubańskiej drużyny piłki nożnej. Był jeszcze Dom Kultury, zwany Domem Związku Osadników Wojskowych. Była też jednostka Wojsk Ochrony Pogranicza. To wszystko było ze sobą ściśle powiązane, i koślawe supły tych powiązań tkwią do dziś w mojej pamięci. Po przywołaniu w wierszu „dwóch cennych zabytków”, czyli domu przy ulicy Leśnej (Lenina), w którym mieszkałem ja, i domu przy ulicy Hanki Sawickiej, w którym mieszkał Janek Rutkowski, piszę:
„I kino WAWEL jest, ten nasz narkotyk,
z ekranu schodził Paweł Kadocznikow,
aby nas w jasną poprowadzić przyszłość.
(A wiesz, że w Moskwie jadłem z nim kolację!)
W Domu Kultury mówiłeś: „A kiedy
Bierut pojawił się wśród nas...” byłeś na zlocie,
Najlepszy uczeń w mieście, a może w guberni”
O kościele później, teraz tylko to powiem, że w wielu bywałem kościołach w Polsce i na świecie, z potrzeby, z turystycznej ciekawości, i nie umiem powiedzieć, pod jakim wezwaniem jest mój kościół parafialny w dzielnicy Katowic, w której mieszkam, ale wiem, że kościół w Lubaniu jest pod wezwaniem Świętej Trójcy. Ale, jak rzekłem, o kościele później, bo nie ma w wierszu. Który w tym tekście pełni rolę magnesu. Jednakże w odpowiednim momencie, przyrzekam, otworzę jego ciężkie odrzwia, za którymi czeka na mnie odrobina wolności.
W wierszu, jak w Lubaniu, Jest kino Wawel. Jak spod nazwy Lubań przebijała nazwa Lauban, tak spod słowa Wawel przebijało słowo Capitol. Nikt nie próbował zatrzeć śladów po poprzedniej nazwie kina; owszem, zapewne młotkiem, wytłuczono poszczególne litery, które musiały być wypukłe, ale ślad pozostał po nich tak wyraźny, jakby tym młotkiem, który niszczył napis, zarazem ryto ten sam napis: Capitol. Wszakże nie raził, bo nie było to słowo niemieckie.
Gdy wyjeżdżałem z Lubania, ślad po słowie Capitol wciąż pozostawał niezatarty. Kino WAWEL, jak wszystkie kina w miastach i wsiach, na które padał wyraźny i ciężki cień Stalina, były miejscem jego kultu. W kinie, w sposób chytry i przemyślny, nauczano religii leninowskostalinowskiej.
W roku 1955 wyświetlano film „Niedaleko od Moskwy”. W rzeczy samej: niedaleko. Lubań leżał niedaleko od Moskwy, nie bliżej, ani dalej niŜ Rostock, czeskie Budziejowice czy węgierski Derecen – po prostu: niedaleko. Przez siedem, osiem lat faszerowałem się filmami radzieckimi, co ułatwiała ta okoliczność, że kasjerką w kinie Wawel była mama Janka Rutkowskiego. Każdy film był dla mnie dostępny. Za darmo. Z Jankiem siadywaliśmy w loży. Nad ekranem, a może pod, święte słowa z ewangelii Lenina: Film bawi, uczy, wychowuje. Na ekranie – ludzie radzieccy. Piszę w wierszu o kinie Wawel: ten nasz narkotyk. Tak było w istocie, bo film radziecki był przecież przystępnym wykładem religii leninowsko-stalinowskiej, a sam Marks powiedział był, że religia to opium dla ludu. Jeśli nie Janek, to ja na pewno byłem z ludu, a opium – to bez wątpienia narkotyk... Więc wszystko się zgadza. Przerabiano mnie w moich latach lubańskich i nie ma w tym ani krzty winy Lubania, na człowieka radzieckiego. Powoli i z mozołem, momentami nie bez sukcesu, jednak w ostatecznym rozrachunku całkowicie bezskutecznie, więc tym samym daremnie.
Stąd w tym wierszu Paweł Kadocznikow, którego rzeczywiście poznałem w Moskwie, dokąd trafiłem jako człowiek trzydziestoletni, dziennikarz śląskiej „Panoramy”. To był gwiazdor kina radzieckiego, ale i coś więcej : ten aktor grał Aleksieja Meresjewa w filmie „Opowieść o prawdziwym człowieku” według powieści dokumentalnej Borysa Polewoja. To w związku z tą postacią i z tą powieścią rozgorzała w naszym liceum, jeszcze w starym budynku przy placu Lompy (jeśli się nie mylę), dyskusja na temat „romantyzmu socjalistycznego”. To było zebranie ZMP, z referatem prof. Tymicza. Blady odblask tej dyskusji odnajduję dzisiaj w mojej powieści pt. „Skok pod poprzeczkę”.
Jak daleko zaawansowana była choroba sowietyzacji umysłów dowodzi powaga, z jaką obracaliśmy w ustach te dwa magiczne słowa: romantyzm socjalistyczny. Postać romantycznego bohatera socjalistycznego podano nam w postaci na tyle atrakcyjnej, że aktor Paweł Kadocznikow stał się postacią kultową, iż aż trudno pojąć, że tak łatwo poradził sobie z nim Fanfan Tulipan! Ale o głębi tego skażenia mówi coś i ów fakt, że zapytany w Moskwie w roku 1969 z kim chciałbym się spotkać, odparłem bez wahania: z Pawłem Kodocznikowem.
W kinie Wawel zostałem wyposażony w rzetelną skłamaną wiedzę o Związku Radzieckim, stąd też, gdy piętnaście lat później stanąłem na moskiewskim bruku, przeżyłem szok równy tamtemu kłamstwu.
Pisząc powieść „Urodzony w Święto Zmarłych” spróbowałem znaleźć bezpośrednie połączenie pomiędzy kinem Wawel w Lubaniu i tym, co w nim ze mną wyprawiano, faszerując mnie kilometrami celuloidowej taśmy na wszystkich poziomach (od bajki „Sadko”, poprzez western wojenny „Śmiali ludzie”, biografię uczonego „Czarodziej sadów”; o Miczurinie, epikę homerycką – „Upadek Berlina”, po komentarze do współczesności na wesoło: „Wesoły jarmark”, i na serio: „Kawaler Złotej Gwiazdy”), a rzeczywistością, czy lepiej powiedziawszy: nierzeczywistością tak zwanego Kraju Rad.
Instynkt pisarski kazał mi pójść tropem filmowym. Jest w powieści sekwencja, jakby żywcem wyjęta z filmu „Upadek Berlina”, filmu, który w kinie Wawel oglądaliśmy wiele razy, by później odtwarzać pewne sceny w naszych grach i zabawach na Kamiennej Górze. Była w tym filmie scena rozgrywająca się już po wojnie, bodaj na Placu Czerwonym: z tłumu kobiet wybiega Natasza, podbiega do Stalina i całuje go żarliwie w Złotą Gwiazdę Związku Radzieckiego. W mojej powieści owa Natasza, która uwiodła mnie, nas wszystkich w kinie Wawel, w ostatniej chwili zmienia się w nędzną moskiewską prostytutkę, która przywarłszy ustami do piersi Stalina, nie całuje Złotej Gwiazdy, lecz wyżera mu serce. To była moja cicha zemsta za tamte lata 1949-1953, kiedy zdjęto z nas harcerskie mundurki i przebrano w białe koszule i czerwone chusty, kiedy to Stalin i wszelkiej maści stalinki wyżerali nam nasze serca.
Opisałem w „Urodzonym w Święto Zmarłych” scenę, która ma dla mnie wymiar symboliczny: oto działacz tak zwanej „bawełnianki”, cynicznie zwany druhem, zastąpił drużynowego (zapamiętałem jego nazwisko: Wdowiak), który resztką sił trzymał się dawnego harcerstwa, i już na 1-szej zbiórce, która odbyła się na podwórzu szkoły nr 3, w obecności opiekuna drużyny, pana Skowierzaka, pracowicie uczył nas nowego oddawania honorów, na modłę pionierów radzieckich. Wyjął z portfela wyciętą z tygodnika „Przyjaźń” fotografię radzieckiego pioniera salutującego w ów sposób. Po pierwsze: do gołej głowy! Po drugie: nie dwoma palcami, zgodnie z polskim obyczajem, ale całą dłonią, przytkniętą całą nasadą palca wskazującego do miejsca, w którym czoło spotyka się z włosami, na przedłużeniu linii nosa. Ćwiczeniem to nazwał ów druh „ustawianiem ręki”, i właśnie w tym „ustawianiu” zawierała się cała strategia: jak ustawisz rękę, ustawisz i głowę, także kręgosłup. I masz nowego komun - culusa, wyższą formę Homo sapiens: Homo sowieticus. Lubań był niewielkim miasteczkiem, na pozór z dala od głównych traktów, ale z mojego, ówczesnego punktu widzenia, znajdował się w samym centrum świata.
Głównymi ulicami Lubania – od gmachu sądu w kierunku dworca kolejowego, z punktem kulminacyjnym przed kinem Wawel, przechodzili – dwa razy w roku: 1 Maja i 22 lipca, najwięksi wrogowie ludzkości: Truman, Adenauer, Franko, Czang Kai Czek i Tito, dzierżący w garści topór ociekający krwią. Mieszkańcy Lubania, złaknieni jakiegokolwiek widowiska w swoim jakże ubogim w rozrywki lubańskim żywocie, śmiechem i klaskaniem witali kukły tyranów i podżegaczy wojennych. W owych latach lubańskich między dziesiątym a czternastym rokiem życia, najtęższe głowy całego postępowego świata z Józefem Stalinem na czele, wszelkimi dostępnymi metodami, starali się wbić mi do głowy prostą regułę: że prawdziwe życie nie jest w moim domu, nie jest w kolejce po chleb, nie jest tam, gdzie odczuwało się mizerię powszedniego dnia, ale na zebraniu, pochodzie, na stronach Gazety Robotniczej, na kartkach Kalendarza Robotniczego i na ekranie kina Wawel.
A jednak najtęższe głowy postępowej ludzkości myliły się: bo jednak byli, także w Lubaniu, tacy, którzy uważali, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. Nie musieli to być akurat ci, którzy uciekali przez zieloną granicę do NRD, w nadziei, że gdy dotrą do Berlina, to już będą o krok od tamtego świata. Strzelali do żołnierzy WOP-u, którzy usiłowali ich zatrzymać.
Wielki, uroczysty kondukt pogrzebowy przeszedł przez Lubań tą samą trasą, co wszelkie pochody. Kiedy to było? Nie pamiętam roku, może 1952, może 1953. Ale pamiętam, że napisałem wiersz, jeden z pierwszych w moim poetyckim życiu o tych dwóch żołnierzach.
Wiersza nie pamiętam, ale pamięć przechowała nazwiska tych dwóch żołnierzy: Pogorzelski i Wróbel. Ten wierszyk recytowałem – doprowadzony przez kierowniczkę szkoły, która chciała się mną pochwalić – na akademii żałobnej w Domu Kultury. Z samego dna pamięci, spod usypiska rzeczy i zdarzeń, książek i tysięcy przeczytanych wierszy, wydobywa się w tej chwili na powierzchnię, by przedostać się na kartkę, jeden jedyny wers: „Zbiegli po schodach Pogorzelski i Wróbel”. Był więc ten wiersz, jak się domyślam, zrymowaną rekonstrukcją wypadków na granicy, opowiedzianych wpierw może w szkole, ale najprawdopodobniej przez owego druha z „bawełnianki”.
Życie było gdzie indziej, nie tylko dla tych, którzy uciekając przez zieloną granicę zastrzelili dwóch żołnierzy. Prawdziwe życie musiało być po prostu w sferze innych wartości, którym dwóch czy trzech uczni ostatnich klas lubańskiego liceum chciało dochować wierności. To jednak było przed nami niemal ukrywane, ale coś do nas dotarło. Był sąd prawdziwy i były wyroki. Ale prawdziwy sąd odbywał się w Domu Kultury, pewnie dlatego tam, że owi „przestępcy” doprowadzili do awarii prądu w Domu Kultury podczas akademii ku czci Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Sądzili aktywiści ZMP. Byłem wśród paru chłopaków, którym udało się dostać do środka, i słyszę wyraźnie jeszcze dzisiaj i widzę wyraźnie twarz tego, który wypowiada te słowa: „żądamy dla nich najmniej po piętnaście lat więzienia!”. Kim był ten młody przecież człowiek, który tak dobrze poczuł się w roli prokuratora? Wysokim funkcjonariuszem ZMP, może przewodniczącym Zarządu Powiatowego.
Dla niego prawdziwe życie było w pochodzie, na akademii, w kinie Wawel na filmie radzieckim, na szkoleniu aktywu, w sali sądowej, gdzie sądzono tych, którzy uważali, że prawdziwe życie jest jednak gdzie indziej.
Życie było gdzie indziej. Na stadionie „Spójni” („Sparty”), bez której Lubań byłby pusty, bez serca i bez duszy. Ci wspaniali mężczyźni, których los wyróżnił, dając im miejsce w drużynie piłkarskiej, byli dla nas czymś w rodzaju skrzydeł: wystarczyło przypiąć je sobie do ramion, by oderwać się od pospolitej ziemi. Dzień, w którym Sparta Lubań awansowała z III do II ligi, pokonując LZS Podlesie stosunkiem bramek, chyba się nie mylę!: 4:1, zaliczam do najradośniejszych ze wszystkich dni przeżytych w Lubaniu. To już był rok 1956, za miesiąc czy dwa na zawsze opuszczę to miasto, ale dziś jeszcze gdy przymknę oczy, widzę jak Nowak, pozyskany z „Gwardii” Lubań, wykonuje nożyce. Staliśmy z Jankiem Rutkowskim zwykle za bramką, której pewnie bronił Józef Baran, Ślązak, mówiący wyłącznie śląską gwarą. Ślązakiem był też Guzy. Kto tam był jeszcze? Spodzieja, Palemba, Konstanty Bonazzo, Surowiecki. Jednak Baran i Bonazzo chyba już grali o wejście „Sparty” do II ligi.
Pojawił się nowy bramkarz, który wykonywał wspaniałe robinsonady. Ale odtwarzam w pamięci tę niedzielę lubańskiego tryumfu i widzę siebie obok kilku innych oszalałych ze szczęścia chłopaków, gdy znosimy z boiska na wysoko uniesionych rękach piłkarza nazwiskiem Zawko, który, czy dobrze zapamiętałem? – był nauczycielem w Jeleniej Górze. On też jest szczęśliwy i krzyczy, przekrzykując nas: „Dziękuję!” Biegniemy, niosąc go w stronę szatni. Ale biegnąc już właściwie wyjeżdżam z Lubania na Górny Śląsk, do Stalinogrodu, który za kilka miesięcy powróci do swego pierwotnego imienia: Katowic. Jednak jeszcze biegnę, podtrzymując w górze piłkarza Zawkę i ten bieg, choć on sam jeszcze nie wie, bo jest po prostu radosnym biegiem siedemnastolatka, zamyka moją lubańską dekadę. Wiele razy szukałem okazji, by napisać kilka słów o lubańskiej „Spójni” („Sparcie”), z która mi, też chyba nie wiedząc, mówiła, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. W wolności.
Życie było gdzie indziej: także w kościele, ale i w pobliżu kościoła, w zakrystii, gdzie wdziewaliśmy białe komeżki i wychodziliśmy, przed księdzem. A najszczęśliwszy był ten w pierwszej parze, który miał prawo i przywilej szarpnąć trzykrotnie za taśmę, powodując trzykrotny dźwięk dzwonka. To był znak, że wkraczamy w inny świat. Było nas wielu. Od chłopaków czternastoletnich po paroletnich. Niekiedy służyło do mszy dwunastu ministrantów. Tak naprawdę usługiwało księdzu dwóch z pierwszej pary, reszta klęczała lub, gdy należało, wstawała, ale księżom nie przeszkadzała ta liczna gromada. Kościół otwierał się jak najszerzej, widząc, że im więcej nas przygarnie, osłoni, przechowa, tym więcej będzie tych, którym Stalin i lokalne stalinki nie wyjedzą serca. Bo niebezpieczeństwo było całkowicie realne. Piszę w „W Domu Kultury mówiłeś: „A kiedy Bierut pojawił się wśród nas...”.
W powieści „Urodzony w Święto Zmarłych” powróciłem do zdarzenia, dla którego w wierszu znalazłem półtora wersu: Janek Rutkowski był na Zlocie Przodowników Nauki w Warszawie i przekazywał uczniom trzem lubańskich szkół, zebranym na polanie na Kamiennej Górze, swoje wrażenia ze spotkania z prezydentem Bierutem. Janek mówił w natchnieniu, słowem precyzyjnym narysował przed nami oblicze Bieruta, odmalował brzmienie jego głosu, ciepło bijące od jego postaci, grację ruchu. Mówił jak czarodziej. Uwodził jak szaman. Słuchano go w ekstazie. Napisałem w powieści: „Niebo nad Kamienną Górą opuściło się znacznie, jakby chciało dobrze widzieć to, co się na niej dzieje i usłyszeć to, co jest wypowiadane.” I mnie spotkało to wielkie szczęście – skanduje natchniony Janek – że Bolesław Bierut podszedł do mnie i położył rękę na mojej głowie”. Zachwyt nauczycieli. Wszyscy byli porażeni. Janek nie kłamał. Był szczery. Gdy kilka lat później znajdzie się – to już jego opowieść współczesna na dworcu w Wiedniu, zapłacze nad sobą, nad całą swoją wczesną młodością, bo miał świadomość, że był jednym z tych, którym ustawiono nie tylko rękę do pionierskiego pozdrowienia, nie tylko głowę, ale i serce.
W nisko sklepionym pomieszczeniu na kościelnym dziedzińcu, w krajobrazie ruin i gruzów, uczyliśmy się ministrantury, nie zastanawiając się specjalnie nad tym, że wypowiadamy słowa łacińskie. To była ministrantura. Słowa, które trzeba było znać, jeżeli marzyło się o służeniu księdzu w pierwszej parze. Pierwsza para odpowiadała po łacinie na słowa księdza. Ksiądz
mówił: „Introibo ad altare Dei”, ministrant, ktoś taki jak ja, odpowiadał: „Ad Deum qui laetificat iuventutum meam”. W tym pomieszaniu zaczęło się robić tłoczno, co by znaczyło, że – wcale sobie o tym nie mówiąc – wyrywaliśmy się z mocnego uchwytu z „bawełnianki”.
Piszę w moim wierszu „Nie wysłany list”: „To nasze miasto, tak, unreal city!”
Nierzeczywiste miasto! W tym sensie, że inne od tego, które istniało obok nas. Ale po stokroć rzeczywiste naszą prawdą wewnętrzną, bo, jak mówi Herman Hesse: „nie ma innej rzeczywistości prócz tej, jaką nosimy w sobie”.
W czasie lubańskiej dekady mieszkałem w trzech domach, przy ulicach o nazwach brzmiących z wiejska: Łąkowa, w centrum, z wylotem na rynek i na ulicę Szkolną, Stawowa – to jeszcze w Księginkach, z kamieniołomami w tle, wreszcie Leśna, jeszcze w Księginkach, ale dla mnie już w Lubaniu. W każdym z tych domów nad skrzynką na listy pisało BRIEFE, a nad dzwonkiem w drzwiach: DREHEN.
Feliks Netz
Z dnia: 2015-04-29, Przypisany do: Nr 8(511)