Aleksandra Nowak nadesłała kolejną korespondencję. Tym razem coś niezwykle ciekawego. Wesele w zupełnie innej kulturze.
Czasami czuję się jak liść rzucony przypadkowo w jakieś nieznane miejsce. Nie protestuję, tak jak on pozwalam porwać się przeznaczeniu. Nie boję się, ufam swojemu instynktowi. Niech się dzieje, co chce i tak będzie, co ma być. Raz ląduję zaczarowanym dywanem w „krainie turbanów”, innym razem po strunach instrumentu sape przenoszę się do etnicznej wioski, aby być honorowym gościem na weselu. Na weselu w środku dżungli.
A to wszystko przez nią. Współczesna szamanka. Ubrana w jeansy i sportową koszulę. Włosy zebrane w kucyk. Na głowie indiańska opaska. Bez makijażu. Piękna kobieta, która czaruje, śpiewając o życiu tubylczych mieszkańców. Zaczarowała i mnie. Dałam się przenieść, na godzinę czasu, pod drzewo życia, znajdujące się w paśmie gór Kelabit Highland. Oczami wyobraźni widziałam wytatuowanych w tradycyjny sposób mieszkańców oraz przyglądałam się porozciąganym dziurkom w uszach od noszenia ciężkich ozdób. Tak bardzo chciałam zobaczyć to na własne oczy. Odpływam, zasłuchana w jej głos i dźwięk pięknie zdobionej lutni. Dojeżdżamy w nocy. Nie mogę uwierzyć. To długi dom, tradycyjna zabudowa na wyspie Borneow stanie Sarawak. Witamy się z mieszkańcami. Nie mogę mówić z wrażenia. Mieszkańcy skupieni w jednym miejscu popijają herbatę i zagryzają domowej roboty ciasteczka i chipsy. Przygotowania do wesela. Nie, to niemożliwe, to nie dzieje się naprawdę! Starszyzna siedzi i rozważa, a młodzież wraz państwem młody chuwija się w kuchni. Pomagam i ja! Kładę się do łóżka i nie mogę zasnąć. Jutro wielki dzień.
Więcej w bieżącym numerze Ziemi Lubańskiej.